Cienie Wolności na Wyspie Robben
Na mapie Kapsztadu Wyspa Robben jest tylko małą plamką w zatoce, z boku miasta przyklejonego do Góry Stołowej. Kiedy pierwszy raz śledziłam wzrokiem tę kropkę na papierze, wyglądała niewinnie – jak zwykły punkt w planie wycieczki, miejsce na prom, muzeum, kilka zdjęć z panoramą w tle. A jednak coś we mnie podpowiadało, że to nie będzie kolejny turystyczny przystanek. Zbyt wiele historii bólu, odwagi i uporczywego milczenia zbiegało się w tym jednym miejscu, jak linie papilarne pozostawione na powierzchni oceanu.
W dniu, w którym naprawdę tam popłynęłam, morze było niespokojne, a we mnie mieszały się uczucia, których nie potrafiłam nazwać jednym słowem. W dłoni trzymałam zwykły bilet wydrukowany na cienkim papierze, ale to, co czułam, bardziej przypominało ciężar niż pamiątkę. Z jednej strony byłam ciekawa – chciałam zobaczyć cele, o których czytałam w książkach, usłyszeć echo kroków na dziedzińcach, gdzie więźniowie kiedyś liczyli kamienie zamiast dni. Z drugiej strony bałam się, że przyjadę tu jak ktoś, kto zbiera wrażenia, a nie jak osoba gotowa udźwignąć pamięć o niesprawiedliwości.
Mapa, Która Zaczyna Drżeć w Rękach
Jeszcze zanim zamówiłam bilet na prom, długo wpatrywałam się w mapy i przewodniki. Nazwa wyspy wracała jak refren w opowieściach o apartheidzie, o więźniach politycznych, o człowieku, który spędził tu lata, zanim świat nauczył się wymawiać jego nazwisko z szacunkiem. Z czasem ta mała kropka w zatoce przestała być jednym z wielu punktów podróży – zaczęła zachowywać się jak lustro, w którym musiałam się przejrzeć.
Wyobrażałam sobie tę drogę przez wodę, betonowe mury, cele, w których ktoś próbował zasnąć, wiedząc, że ląd jest na wyciągnięcie wzroku, ale nie dłoni. Czytałam o historii wyspy jak o rozdziale z podręcznika, a jednocześnie czułam, że to wcale nie jest bezpieczna odległość. Im więcej wiedziałam, tym wyraźniej docierało do mnie, że jadę w miejsce, w którym ludzkie życie było sprowadzane do numerów, a wolność do abstrakcyjnej idei.
W pewnym momencie zorientowałam się, że planowanie tej wizyty nie polega już tylko na rezerwacji biletu. Musiałam zadać sobie inne pytania: po co tam jadę? Czy jestem gotowa nie tylko patrzeć, ale też słuchać? Czy potrafię przyjąć historię, która nie została napisana dla mojej wygody, ale dla przypomnienia, jak łatwo jest zbudować świat podzielony murami?
Prom Przez Wodę Między Wygodą a Prawdą
W porcie panował znajomy turystyczny gwar. Rodziny z dziećmi, pary robiące selfie, grupy znajomych śmiejących się głośno, seniorzy opierający się na poręczach. W powietrzu mieszały się zapachy kawy, smażonej ryby i mokrego drewna. Nad tym wszystkim unosił się widok Góry Stołowej – jak wielki, spokojny obserwator, który widział już niejedno przybycie i niejedno odejście z tego nabrzeża.
W kolejce do wejścia na prom słyszałam języki z różnych stron świata. Rozmowy dotyczyły pogody, planów na resztę dnia, hoteli w mieście. A jednak raz po raz przebijało się jedno imię, wypowiadane w różnych akcentach: Nelson Mandela. Dla wielu osób ta wycieczka była przede wszystkim podróżą w stronę jego celi. Dla mnie stawała się czymś więcej – próbą sprawdzenia, jak dziś rozumiem słowo “wolność”, kiedy nie muszę jej bronić własnym ciałem.
Kiedy prom odbił od brzegu, miasto zaczęło powoli maleć, aż zamieniło się w pas linii i kolorów przyklejonych do skraju lądu. Wiatr wdzierał się pod kurtkę, chłodząc skórę i zapał jednocześnie. Patrzyłam na wyspę, która z daleka wyglądała jak płaska, surowa plama skały. Ktoś obok mnie półgłosem dodał, że to tylko kilka kilometrów. Dla mnie to było krótkie przejście przez wodę; dla więźniów lat minionych – mur nie do sforsowania.
Światło Na Niskiej Skale
Kiedy zeszliśmy z promu, pierwsze, co mnie uderzyło, to światło. Było ostrzejsze niż w mieście, odbijało się od jasnych kamieni, od ścian budynków, od fal uderzających o brzeg. Wyspa była niska i prawie pozbawiona wysokich drzew, przez co nie było dokąd uciec przed tym blaskiem. Miałam wrażenie, że sama przestrzeń nie pozwala się ukryć – ani przed słońcem, ani przed historią.
Przewodnik przywitał nas spokojnym, powściągliwym głosem. Poprosił, żebyśmy pamiętali, że to miejsce nie jest parkiem rozrywki, tylko terenem naznaczonym cierpieniem. Kilka prostych zdań wystarczyło, by śmiechy w grupie wyraźnie ucichły. Nagle kolorowe ubrania turystów zaczęły kontrastować z betonem i drutem kolczastym w sposób, który trudno było zignorować.
Im dalej szliśmy, tym wyraźniej widać było ślady dawnej funkcji wyspy: wysokie ogrodzenia, wieże strażnicze, bramy. A jednak pomiędzy nimi wyrastały chwasty, przechadzały się ptaki, a na horyzoncie widać było spokojnie poruszające się antylopy. Życie powoli wracało na teren, na którym kiedyś chodziło wyprostowane tylko wtedy, gdy kazał strażnik. Czułam, że stoję w miejscu, gdzie natura i pamięć prowadzą nieustanny dialog.
Od Przystani Statków do Adresu Wygnanych
Przewodnik opowiadał, że przez długi czas Wyspa Robben była po prostu praktycznym przystankiem w żegludze. Statki mogły tu uzupełnić zapasy, schronić się przed sztormami, naprawić uszkodzenia. Odosobnienie wyspy było wtedy atutem – dawało bezpieczeństwo tym, którzy szukali schronienia przed kaprysami morza.
Z czasem to samo odosobnienie stało się wygodne z innego powodu. Łatwiej było tu ukryć tych, których społeczeństwo wolało nie widzieć. Na wyspę trafiali chorzy, których się bano, ludzie uznani za “obłąkanych”, więźniowie z odległych kolonii. Ten sam skrawek skały pełnił rolę szpitala, miejsca izolacji, zakładu dla “niepożądanych”. Za każdym razem zmieniał się jedynie język oficjalnych uzasadnień – lęk przed Innością pozostawał ten sam.
Spacerując pomiędzy budynkami z jasnego kamienia, zastanawiałam się, jak to jest mieć całe życie skondensowane do wyspy widocznej z lądu, ale praktycznie nieosiągalnej. Wyobrażałam sobie ludzi, którzy stali przy ogrodzeniu i patrzyli na kontynent kontrastujący z ich codziennością. Tam, po drugiej stronie wody, ktoś kupował chleb, spóźniał się do pracy, zakochiwał się i rozstawał. Tutaj czas był odmierzany nie kalendarzem, lecz rozkazem i rytmem kolejnych apeli.
Wojenne Działa i Latarnia, Która Nie Otwiera Bram
Historia wyspy nie zatrzymała się na koloniach i szpitalach. W czasie wielkich wojen światowych Wyspa Robben stała się częścią militarnej mapy regionu. Na wzgórzach ustawiono działa, powstały betonowe umocnienia, zbudowano baraki dla żołnierzy. Z oddali mogło to wyglądać jak zwykła baza wojskowa, ale w istocie była to kolejna odsłona życia podporządkowanego lękowi i kontroli.
Słuchałam historii o statkach, które podchodziły zbyt blisko skał, o nocach, w których morze zlewało się z czernią nieba, zostawiając tylko jeden punkt pewności – światło latarni. Jej zadaniem było ostrzegać, ratować, prowadzić. A jednak dla tych, którzy byli zamknięci na wyspie, to samo światło miało zupełnie inne znaczenie. Było symbolem drogi, której nie mogli przejść, chociaż widzieli ją co noc.
Stojąc w miejscu, z którego dobrze było widać latarnię, czułam w sobie ten paradoks. Dla marynarzy jej światło oznaczało ocalenie; dla więźniów mogło być tylko przypomnieniem, że ktoś gdzieś tam wraca bez przeszkód do domu. Patrzyłam na spokojną dziś taflę wody i trudno mi było wyobrazić sobie wszystkie statki, które skończyły życie na tych skałach. Zrozumiałam jednak, że tak jak morze potrafi być zdradliwe, tak i historia wyspy jest piękna w krajobrazie, a jednocześnie bolesna w treści.
Dziedziniec, Kamieniołom i Kroki, Które Jeszcze Słychać
Kiedy autobus zatrzymał się przed kompleksem więziennym, w grupie zapadła cisza, jakby ktoś nagle ściszył dźwięk świata. Proste, surowe mury nie udawały niczego innego niż to, czym były: granicą. Ich zadaniem nie było podobać się komukolwiek, tylko zatrzymywać ludzi w środku. Wiedziałam, że właśnie tu spędzili lata swojego życia ci, którzy nie zgodzili się na milczenie wobec systemu segregacji rasowej.
Weszliśmy na wewnętrzny dziedziniec. Słońce padało bezlitośnie na beton, który nie dawał w zamian ani cienia, ani ulgi. Przewodnik wskazał kierunek kamieniołomu, gdzie więźniowie rozbijali skały w białym pyle wapienia, który wdzierał się w oczy i płuca. Tu, w miejscu pomyślanym jako narzędzie złamania, rodziły się rozmowy, które później miały pomóc zmienić los całego kraju.
Najbardziej przejmujący był moment, w którym stanęłam w drzwiach niewielkiej celi. W środku mieścił się cienki materac, koc, mały stolik, miska. Kilka metrów kwadratowych – i historia, która obiegła cały świat. Patrzyłam na okno wysoko w ścianie, przez które widać było tylko kawałek nieba i fragment muru. Miałam dziwne wrażenie, że to miejsce jest jednocześnie klaustrofobicznie małe i nieskończenie wielkie, bo to, co się tutaj wydarzyło, dawno wykroczyło poza te cztery ściany.
Przewodnik, Który Kiedyś Był Numerem
Po wyjściu z bloku więziennego czekał na nas inny przewodnik. Mówił cicho, bez teatralnych pauz. Od razu było widać, że nie opowiada historii z książki, tylko z własnego ciała. Powiedział, że kiedyś mieszkał w jednej z tych cel – nie wskazał której. Zamiast długiej listy dat i faktów mówił o dźwiękach: o dzwonku wzywającym na apel, o metalicznym trzasku zamykanych drzwi, o szumie morza, który docierał do celi nocą.
W jego słowach była pamięć bólu, ale też pamięć drobnych gestów, które pozwalały przetrwać. Opowiadał o książkach przekazywanych ukradkiem z rąk do rąk, o krótkich uśmiechach wymienianych tak, by strażnik nie zauważył, o informacji szeptanej w biegu, w drodze do pracy. Z tych małych gestów powstawała niewidzialna sieć, która podtrzymywała w ludziach poczucie godności, nawet wtedy, gdy wszystko wokół mówiło im coś przeciwnego.
Na końcu poprosił, żebyśmy nie traktowali Wyspy Robben jak tła do zdjęć. Powiedział, że jeśli wyjedziemy stąd tylko z folderem pełnym ładnych ujęć, to znaczy, że naprawdę nie słuchaliśmy. Te słowa zapadły we mnie głęboko. Zrozumiałam, że mój obowiązek nie kończy się na tym, że tu przyjechałam. Dopiero od tego momentu zaczyna się pytanie, co zrobię z wiedzą, którą zabieram ze sobą.
Pingwiny, Ptaki i Powolny Powrót Życia
Po ciężarze więziennych murów spacer w stronę spokojniejszych części wyspy wydawał się prawie nierealny. W pewnym momencie zamiast krat i wież strażniczych usłyszałam krzyk mew, szum skrzydeł i osobliwe odgłosy kolonii pingwinów. To samo miejsce, które przez tak długi czas kojarzyło się z izolacją i przemocą, stało się także schronieniem dla dzikich zwierząt.
Część wyspy pełni teraz funkcję obszaru chronionego. Pingwiny kołyszą się na brzegu, jakby nic nie wiedziały o historii ludzi, którzy tu cierpieli. W krzewach budują gniazda ptaki, po skałach ostrożnie stąpają antylopy. Przewodnicy opowiadali o programach ochrony przyrody, o próbach zachowania równowagi między napływem turystów a potrzebami zwierząt. Okazało się, że dbałość o pamięć i troska o środowisko są dziś ze sobą ściśle splecione.
Patrzyłam na te sceny z mieszanką ulgi i niepokoju. Ulgi, bo życie potrafi wrócić tam, gdzie było bardzo ciemno. Niepokoju, bo ta równowaga jest krucha – zarówno w naturze, jak i w ludzkiej pamięci. Jeśli przestaniemy uważać, łatwo jest zamienić wyspę w kolejną “atrakcję”, w której najważniejsze staje się to, jak zdjęcia wyglądać będą na ekranie telefonu.
Widok na Miasto i Pytanie, Co Zrobisz z Tą Wyspą
Jednym z najbardziej poruszających momentów pobytu był ten, kiedy stanęłam nad brzegiem wyspy i spojrzałam na Kapsztad od strony, z której zwykle nikt go nie ogląda. Z oddali miasto wyglądało jak pocztówka: Góra Stołowa przytrzymująca chmury, port, do którego wpływały statki, linia zabudowań błyskająca w słońcu. Dla mnie był to widok zachwycający, niemal nierealnie piękny.
Próbowałam jednak wyobrazić sobie, jak na ten sam krajobraz patrzył ktoś, kto spędzał tu lata jako więzień. Czy liczył statki wchodzące do portu? Czy próbował odgadywać, które ulice widać na horyzoncie? Czy układał sobie w myślach spacer po mieście, o którym nie miał pewności, czy jeszcze kiedykolwiek je zobaczy? To, co dla mnie było dowodem wolności – możliwość przypłynięcia i odpłynięcia, kiedy tylko zechcę – dla nich musiało być codziennym przypomnieniem, jak bardzo są od tej wolności odcięci.
Kiedy prom wracał do miasta, ludzie na pokładzie byli wyraźnie spokojniejsi niż w drodze na wyspę. Rozmowy stały się cichsze, śmiech rzadszy. Patrzyłam przez okno na kurczącą się sylwetkę wyspy i czułam, że zabieram ze sobą coś więcej niż wspomnienie wizyty. Od tamtej pory, gdy widzę na mapie małą plamkę w zatoce u wybrzeży Kapsztadu, nie myślę już tylko o promie i zwiedzaniu.
Widzę w wyobraźni wąską celę, w której ktoś spędził lata, nie rezygnując z marzenia o wolności. Widzę światło latarni, które ostrzega statki, a jednocześnie przypomina o tych, którzy nie mogli opuścić wyspy, choć codziennie widzieli ląd. I za każdym razem zadaję sobie to samo pytanie: co zrobię z przywilejem, że mogłam tam pojechać, wysiąść, wysłuchać i wrócić do domu, podczas gdy tylu ludzi przez długi czas nie miało takiej możliwości?
